Wczoraj wieczorem szukalismy w Riobambie bez powodzenia opisywanego w przewodniku targu miejskiego. Obeszlismy cale miasto i nic, hmm dziwna sprawa...
Wstajemy kolo 8 rano. Moze w sobote cos sie wydarzy. To co zobaczylismy nie miesci sie w kanonach naszej wyobrazni - cale miasto zmienia sie w jeden wielki targ. Wszedzie porozkladani indianie przyjezdzajacy z wszystkich okolicznych wsi sprzedaja doslownie wszystko, i czekaja az ktos od nich zakupi towar, za ktory potem beda mogli przezyc, lub wyksztalcic swoje dzieci...(o kontrascie miedzy bogactwem w miastach a straszna bieda na wsi juz pisalem-kolejny raz to widac)...
Wchodzac w sobote na targ stajemy sie bohaterami wspanialego spektaklu. Jestesmy widzami w teatrze, gdzie aktorzy wyciagaja rozne kolorowe rekwizyty, a my naszym wzrokiem i wechem obserwujemy I CZUJEMY ten kolorowy, wirujacy swiat indianskich targow... zjesc by sie chcialo wszystko (pieczone swinki morskie, banany wszelkich kolorow i masci, pachnace ciasta i ciasteczka, slodycze, lody i wszystko czego dusza zapragnie, ale w wydaniu 100% roznym niz europejskie polskie, wszystko jest kolorowe i inne, zadziwiajace)...
Z pelnymi plecakami zakupow wracamy do Quito. Czas naszego wylotu jest bliski wiec trzeba wracac do stolicy. Po drodze na sam koniec obserwujemy prawdziwe zycie prowincji, ktore w bogatym Quito nie jest widoczne wogole. Wracamy do Quito, gdzie nie zobaczymy juz tylu kolorowo ubranych indian, gdzie nie zjemy kapibary na targu, gdzie na dachach autobusow nie beda przymocowane a raczej przywiazane zywe swinie czy barany, tak takie rzeczy tylko na prowincji...
Wieczorem po powrocie odbieramy zostawiony u pani Haliny w Quito bagaz, idziemy z usmiechami na ustach do innego tanszego o 10 dolarow hotelu i zaczynamy sie pakowac. Jutro odlot..
Na sam koniec pozegnalne piwko, przy rytmach latynoskiej muzyki, na spokojnie bez szalenstw, myslimy juz o powrocie, nie ma sily na balety, nie ma sily na nic - miesiac podrozy robi swoje...